Gdy w 2011 roku przyjechaliśmy pierwszy raz nad Gardę, nastawialiśmy się na solidną wyrypę MTB. Miejscowość uchodząca za rowerową mekkę zrobiła na nas ogromne wrażenie, a szlaki wokół jeziora szybko pokazały nam, gdzie nasze miejsce. Strome podjazdy, setki metrów przewyższeń, które trzeba było zrobić, by zjechać jakiś polecany szlak. Każdego wieczoru siedzieliśmy nad mapą i przewodnikiem tłumaczonym przez Tomka Pawłusiewicza. Rozważaliśmy, co oznaczają stopnie trudności zjazdów od S0 po S6. Następnego dnia na szlaku wychodziło „jak zawsze”, czyli albo za łatwo, albo za trudno. Pamietam, że tamtego wyjazdu wracałam z mocno mieszanymi uczuciami w stosunku do tej „rowerowej mekki”.
Po kilku latach wróciliśmy nad Gardę z rowerami enduro i trochę większym poziomem skilla – Garda 2017. Wreszcie poczuliśmy się tu dobrze. Zdecydowanie pomogły nam w tym szerokie opony, 160 mm skoku w rowerach, i dostępność shuttli (busy wywożące rowerzystów na górę). Złe wrażenia z pierwszej wizyty nad jeziorem zostały wymazane.
W tym roku na wakacyjny krótki wyjazd szukaliśmy miejsca, gdzie uda nam się odpocząć (też od rowerów). Potrzebowaliśmy czegoś z plażą, knajpami, lodami. Specjalnie założyliśmy, że nie będziemy brali ze sobą ani rowerów mtb, ani enduro. Jak masz taki rower ze sobą, to zawsze ciągnie wilka do lasu, a wizja plażingu z drinkiem z palemką jakoś się rozmywa.
Wybór padł na … Gardę. Miejsca nam juz znane, lubiane, gdzie nie zmarnujemy już czasu na rozpoznanie, szukanie dobrych owoców morza czy lodów.
Pakując się, z rozpędu, jakoś tak wyszło, że jednak zabraliśmy ze sobą rowery. Krótka przejażdżka na spalenie kalorii. To było całkiem dobre wytłumaczenie.
By nie przesadzić z ilością kilometrów do auta spakowaliśmy najmniej sensowne rowery jakie można zabrać nad Gardę… – gravele.
Co z tego wyszło?
Garda 2011 - wszystkie wpisy :)
Lago di Garda na gravelu - wszystkie wpisy
Dla nas, „starych wyjadaczy mtb„, gravele są jak szosy. Mają tylko lepsze hamulce, nie złamią się na pierwszym lepszym wertepie i nie złapią gumy na szutrze.
Przez pierwsze dni pobytu nad Gardą mocno trzymaliśmy się wakacyjnego postanowienia, by na rowerze nie zrobić więcej niż 30 szosowych kilometrów.
Trzeciego dnia pękliśmy. Odpaliliśmy stronę – https://maps.gardatrentino.it/en/tours/ i popłynęliśmy…
„A co by to było, gdybyśmy tak jedną z tras z pierwszego wyjazdu, które robiliśmy na rowerach MTB, która wydała nam się nudna, jak flaki z olejem, dziś spróbowali przejechać na gravelach???”
Tu poniżej znajdziecie link do opowieści i opisu trasy z naszej pierwszej wizyty nad Gardą. Dla dobrego zrozumienia tematu warto tam zajrzeć.
San Giovanni z 2011 roku :)
A tak wyglądało San Giovanni al Monte na gravelach.
San Giovanni al Monte to mały przysiółek znajdujący się na zboczach górującego nad Arco Monte Biaina 1412 m n.p.m.
Podjazd do San Giovanni al Monte jest w całości asfaltowy. Wije się po wschodnim zboczu Monte Biaina 1412, przez co praktycznie cały czas jedzie się w słońcu, a cienia jest jak na lekarstwo. Po drodze nie ma źródełek, na dole w Arco trzeba zaopatrzyć się w odpowiednie ilości wody.
Średnie nachylenie oscyluje w okolicach 12-16%, momentami skacze do 20%. Pierwsze pięć kilometrów umilają widoki na znajdującą się za plecami Gardę.
Cały podjazd to raptem 12 kilometrów, na których zdobywamy 1150 metrów przewyższenia :) Nogi bolą.
Jak to często nad Gardą bywa, jedziemy wśród sadów owocowych, gajów oliwnych i winnic.
Po drodze mija się kilka punktów odpoczynkowych. Warto z nich skorzystać i odsapnąć. W dosłownym tego słowa znaczeniu.
I uwaga, nad Gardą podobno też buszują misie :)
Na wysokości 1050 metrów n.p.m. znajduje się schronisko. Nie sposób go ominąć.
Sielankowa atmosfera i pyszne jedzenie. Lepiej zarezerwować więcej czasu na postój.
Kot. Dla przyciągnięcia uwagi.
Po wyjeździe ze schroniska czeka nas jeszcze chwila podjazdu do domku krasnoludków.
Okolica to chyba miejsce, gdzie lokalesi mają swoje weekendowe chawiry. Nie ma to jak domek na wysokości 1200 m. Wszędzie tam można dojechać autem.
Gdy asfalt się kończy zaczynają się szuterki.
Szutry w odmianach różnorakich. Są i te drobnoziarniste i gruboziarniste. Czasem większe kamienie wmurowane w ziemię sprawiają, że zaczynam martwić się o swoje plomby. Ale generalnie, wszystko do przejechania na gravelu.
Całość zjazdu prowadzi lasem. Można odpocząć od palącego słońca.
Ciekawostka – oprócz łatwej ścieżki szutrowej z góry prowadzą też dwa zjazdy enduro zaznaczone na Trailforks czarnym diamencikiem. Jednym z nich zjeżdżałam podczas ostatniego pobytu nad Gardą. Zdecydowanie polecam, jest co jechać.
Croce di Bondiga – punkt widokowy i chwila wytchnienia dla hamulców. Nastromienia zjazdów są duże, tarcze płoną, okładziny ścierają się ekspresowo. Nigdy nie pomyślałabym, że na gravela trzeba wziąć ze sobą zapasowe klocki :)
Szutrowy zjazd biegnie prosto do Canale, a potem zamiast szosowego asfaltu do Tenno też odbija w teren i prowadzi do zamku.
Skłamałabym. Trochę asfaltu jest. Ale niewiele.
I ciągle te urokliwe włoskie zabudowania.
A to jest zamek w Tenno.
Jadąc z Tenno w kierunku Arco, można łatwo się pomylić i zamiast dróżkami wsród winnic zjechać na dół asfaltem.
Nie róbcie tego, bo fragment prowadzący winnicami jest jak wisienka na torcie.
Agrafkowy, stromy, widokowy. Tu jest wszystko.
W Arco obowiązkowo pizza na kawałki i lody na rynku (najlepsze).
Tych zdjęć już Wam oszczędzę.
Jak wyszła nasza wycieczka MTB na gravelach? Sami oceńcie.
My nie żałujemy. Na gravelu dwunastokilometrowy podjazd okazał się zdecydowanie przyjemniejszy niż na rowerze mtb. Na zjeździe może i było wolniej, momentami „trzęsąco”, ale zdecydowanie gravelowo :)
Nasza trasa tutaj poniżej, a tracka możecie ściągnąć z oficjalnej strony, którą linkowałam na początku wpisu.